O szkołach rodzenia dla cudzoziemek organizowanych przez PFM z Martą Piegat-Kaczmarczyk, Inną Padshakh i Hanną Kamińską rozmawia Kinga Gałuszka. Wywiad pochodzi z publikacji „Najważniejsza jest obecność. Wsparcie uchodźczyń i migrantek w okresie okołoporodowym - doświadczenia Fundacji Polskie Forum Migracyjne".
Wszystko zaczęło się niemal na sali porodowej…
M.P.-K.: Kiedy urodziłam moje pierwsze dziecko i leżałam już w sali, podczas obchodów lekarze pytali nas wszystkie: „Jak się pani czuje? Karmi pani piersią? Czy wszystko w porządku?”. Łóżko w łóżko ze mną leżała Wietnamka, która wszystkiemu przytakiwała. Ale widziałam, że się męczy. Próbowała odciągać sobie mleko laktatorem – na stojąco, a nawet na czworakach, klęcząc. Nic jej z tego nie wychodziło. Płakała. Ilekroć przychodził lekarz, kiwała głową, że wszystko w porządku. Za którymś razem go zatrzymałam, i powiedziałam, że ta pani ma kłopoty z karmieniem i że wcale nie jest u niej wszystko dobrze. Zrobiłam to bez konsultacji z nią, ale czułam, że sytuacja jest podbramkowa. Faktycznie jej pomogli: dziecko nauczyło się jeść z piersi i wszystko dobrze poszło. Dopiero potem jej wyjaśniłam, że rozmawiałam z lekarzami. Była bardzo wdzięczna. To mi dało do myślenia. Skoro ja – matka 29-letnia, ogarnięta życiowo – jestem w szpitalu w totalnym stresie i panice, to co musi czuć Wietnamka, która nie umie się dogadać z personelem. Wyobraźmy to sobie: rodzićdziecko pośród ludzi, którzy cię nie rozumieją i których ty nie rozumiesz. Jakie to jest napięcie! Zaczęłyśmy eksplorować temat w fundacji i okazało się, że jest luka w systemie. Tak wymyśliłyśmy szkoły rodzenia dla migrantek – pierwszy tego typu projekt w Polsce.
Pierwsze zajęcia ruszyły pięć lat później…
M.P.-K.: Tyle trwało planowanie, szperanie w temacie, sprawdzanie, analizowanie różnych badań. Jeździłyśmy też na konferencje i opowiadałyśmy o projekcie. Czułyśmy się trochę jak cyrk. To oczywiście żart, ale tak mniej więcej nas odbierano, gdy mówiłyśmy, że robimy zajęcia dla rodzących cudzoziemek. „Cudzoziemki? No tak, faktycznie są, i też przecież rodzą” – słyszałyśmy. W 2014 roku projekt wdrożyłyśmy w życie. Tym razem rodziłam moje drugie dziecko. Gdy leżałam w sali przedporodowej, zadzwoniła do mnie Agnieszka Kosowicz z informacją, że podpisałyśmy umowę i zaczynamy.
Od początku zakładałyście też, że program będzie opierał się na idei kontynuowania wsparcia po porodzie.
M.P.-K.: To wynikało ze specyfiki funkcjonowania migrantek, w którą wpisane jest to, że ich życie jest poszatkowane na różne etapy. Więc ciągłość wsparcia w ich przypadku jest istotna. Zdarzało się, że dziewczyny poznawały w szkole rodzenia położną, z którą potem rodziły, a po porodzie przychodziły do mnie na grupę wsparcia. To było coś, na czym zależało nam najbardziej – żeby spotkania odbywały się w zrozumiałym dla nich języku i żeby były nieprzerwane. Od momentu, gdy trafia do nas kobieta w ciąży, zaspokajamy jej potrzeby związane z rodzicielstwem i trwa to do etapu żłobka czy przedszkola. W tym czasie pojawiają się inne tematy: kolejne dzieci, rozwody, wszystko to, co niesie z sobą życie.
Jak wyglądał harmonogram tych działań w pierwszych latach?
M.P.-K.: Miałyśmy jedną szkołę na kwartał. Od razu po zajęciach uruchamiałyśmy grupy wsparcia. Potem, gdy grupy chciały pracować z nami dłużej niż pół roku, łączyłyśmy je w jedną większą.
Kto brał udział w waszych zajęciach?
M.P.-K.: To były przepiękne grupy. Przychodziły Ukrainki, Białorusinki, Rosjanki – były wszystkie razem. Zdarzały się też Indonezyjki czy Tadżyjki. Robiłyśmy podział na język angielski i rosyjski, chociaż to nie zawsze się sprawdzało. Przez kilka lat równolegle toczyły się zajęcia w tych dwóch grupach. Dziewczyny przychodziły z coraz większymi dziećmi i potem z kolejnymi, wspierały się nawzajem.
W ciągu niemal dziesięciu lat od pierwszej szkoły rodzenia rzeczywistość migrancka w Polsce bardzo się zmieniła, szczególnie oczywiście od 2022 roku, kiedy nastąpiła eskalacja wojny w Ukrainie…
M.P.-K.: Nie zmienił się rodzaj problemów, zmieniła się tylko ich intensywność. Jest po prostu o wiele więcej kobiet, które są w potrzebie. Do tego doszła grupa samodzielnych mam – ale to tylko na samym początku wojny. W pierwszych miesiącach kobiety przyjeżdżały same, w zaawansowanej ciąży. Uciekały przed wojną – bez mężów, i nie wiedziały, czy ich spotkają, czy ojciec pozna dziecko, czy dziecko pozna ojca. To była charakterystyczna grupa bardzo samotnych i bardzo przestraszonych dziewczyn, dla których to wszystko wydarzyło się nagle. Teraz jest już inaczej.
Haniu, jesteś jedną z położnych, które współpracują z PFM prawie od początku projektu.
H.K.: Byłam wolontariuszką Fundacji Rodzić po Ludzku. Tam poznałam Martę, która prowadziła szkolenie dla położnych – nauczyła nas, na czym polegają różnice kulturowe i dlaczego Wietnamka kiwa głową na tak, Najważniejsza jest obecność 31 ale myśli zupełnie co innego. Pracowałam wtedy w zwykłym powiatowym szpitalu w Piasecznie, gdzie rodziło bardzo dużo Wietnamek i Czeczenek. Nie potrafiłyśmy nawiązać z nimi prawdziwego kontaktu. Więc dla mnie jako położnej tamto szkolenie było przełomowe i bardzo potrzebne. Do PFM trafiłam w 2015 roku. Wcześniej prowadzeniem szkół rodzenia od strony położniczej zajmowała się Martyna Grygiel-Kaczmarek, która przekazała mi to zajęcie, ponieważ postanowiła skupić się na pracy w szpitalu.
M.P.-K.: Pamiętam, że akurat w 2015 roku rząd pozamrażał fundusze dla NGO-sów, więc i nasza sytuacja finansowa była tragiczna. Czekałyśmy na pieniądze przyznane nam w konkursach międzynarodowych, które nigdy nie przyszły. Mogłyśmy zrobić tylko cztery szkoły rodzenia na rok, bez możliwości udzielania konsultacji po porodzie. Wszystkie nasze działania były okrojone do absolutnego minimum.
W 2022 roku projekt ruszył z nową siłą…
H.K.: Najpierw oprócz standardowych zajęć ze szkoły rodzenia włączyłyśmy indywidualne konsultacje dla kobiet w ciąży. W połowie roku rozpoczęłyśmy również konsultacje poporodowe i to też był strzał w dziesiątkę. Wiedziałyśmy, że dziewczyny ich potrzebują. Bardzo się cieszę, że mamy taką możliwość, bo zawsze nam tego brakowało.
Haniu, prowadzisz grupy anglojęzyczne…
H.K.: Pracuję w tandemie z psycholożką Anfisą Yakoviną. Na nasze zajęcia przychodzą z reguły osoby otwarte, które bardzo chętnie korzystają także z konsultacji po porodzie. Policzyłam, że od kwietnia, czyli w ciągu dziewięciu miesięcy odbyłam pięćdziesiąt sześć konsultacji dla kobiet różnych narodowości z piętnastu krajów. Nie liczę mężczyzn pochodzących czasami z jeszcze innych miejsc. Większość dziewczyn potrzebuje konsultacji laktacyjnej, bo karmienie piersią to jest główny problem, z którym się mierzą. Czasem są to też jakieś sprawy pielęgnacyjne, a czasem po prostu chcą się upewnić, że wszystko robią dobrze. Często mamy konsultację antykoncepcyjną po połogu. W ciągu 2023 roku łącznie udzieliłyśmy ponad trzystu konsultacji indywidualnych. A każda z nich, przynajmniej ta domowa, trwa dwie-trzy godziny.
Czego się boją migrantki przed porodem?
H.K.: Oprócz tego, że koncentrują się na tym, co inne kobiety w ciąży, żeby wszystko przygotować i kupić, to dochodzi im jeszcze stres związany z formalnościami, np. z zarejestrowaniem dzieci. Duży lęk wiąże się także z tym, czy odnajdą się w systemie ochrony zdrowia. Zawsze zachęcam je, żeby nie dzwoniły do przychodni, tylko poszły same albo wysłały partnera, bo przez telefon często trudno się dogadać po angielsku. Są zlęknione, że nie zrozumieją lekarza; czasem piszą do mnie, żeby się upewnić, czy dobrze zrozumiały, albo wysyłają zdjęcia z wizyt. Przy czym oczywiście Polki też są zestresowane, bo pediatrzy bywają przecież różni. Słyszę historie o tym, jak młoda mama po wizycie czuje się fatalnie, bo lekarz zrugał ją za wszystko. To już kwestia systemowa. Stresujący może być także kontakt z położną, chociaż nie jest aż tak źle, bo są położne, które nie obawiają się komunikacji w języku angielskim.
Co migrantki opowiadają o swoich porodach?
H.K.: Mają dobre wspomnienia. Pamiętajmy jednak, że mam relacje wyłącznie z Warszawy, gdzie jest wybór placówek i gdzie już na zajęciach szkoły rodzenia radzimy, który szpital wybrać, w zależności od potrzeb konkretnej kobiety. Dziewczyny są wdzięczne, że miały opiekę, że nie nacięto im krocza albo że miały możliwość urodzenia w wodzie lub w takiej pozycji, w jakiej chciały, że mogły przytulać dziecko, zanim pępowina została odcięta. Dla nas to już jest oczywistość. Czasem kuleje opieka poporodowa, ale sama jestem położną i wiem, że jedna położna może mieć pod opieką na dyżurze nawet dwadzieścia kobiet po porodzie. Nie jest możliwe, żeby nad każdą z nich pochylić się na dłużej.
Wróćmy na chwilę do Wietnamek, od których niejako wszystko się zaczęło. Jak wyglądają wasze doświadczenia z tą liczną i nadal słabo zintegrowaną w Polsce społecznością?
M.P.-K.: Wietnamskie rodziny nie zgłaszają się do szkół rodzenia. A wiemy od Wietnamek, które spotykamy w różnych miejscach, że brakuje im zarówno wiedzy, jak i wsparcia. Parę lat temu przygotowałyśmy Najważniejsza jest obecność 34 program przeznaczony dla nich – z ich strony była potrzeba, a z naszej gotowość. Ale pojawiła się bariera: to, że robiłyśmy zajęcia w naszej siedzibie, okazało się zbyt czasochłonne dla par, zwłaszcza gdy miały przyjechać razem, poświęcić cały weekend i w tym czasie nie pracować. Jest to społeczność, która bardzo dużo pracuje, a kobiety w ciąży często nie korzystają ze zwolnień lekarskich.
Więc gdy parę lat temu pojechałyśmy razem z tłumaczem do Wólki Kosowskiej, najbliżej miejsc, gdzie całymi dniami pracują, to okazało się, że dziewczyny były bardzo zainteresowane. Były wdzięczne za wszystkie informacje, które im przekazałyśmy. Zadawały mnóstwo bardzo ciekawych pytań, np. jak prosto ze szpitala wrócić z dzieckiem do pracy. Były zadowolone z informacji, że mogą niemowlę nosić w chuście i że ono wcale nie musi spać na hałdzie dżinsów w hali. Więc nawet jeśli kobieta potrzebuje wrócić do pracy, to jednocześnie może spełniać się jako dobra, troskliwa mama, która jest blisko dziecka.
Niestety nie udało nam się przenieść tych zajęć z powrotem do nas. A mobilna szkoła na dłuższą metę to zadanie karkołomne. Natomiast gdyby co którąś szkołę przeznaczać dla wietnamskiej społeczności, to z pewnością mielibyśmy pełne sale.
Jak wygląda praca z grupami rosyjsko- i ukraińskojęzycznymi?
I.P.: Te pierwsze szkoły tuż po wybuchu wojny – o tym mówiła już Marta – były tylko dla mam, które niedawno przyjechały, z ogromnym lękiem w oczach, bez żadnego wsparcia wokół. To było bardzo trudne. Starałyśmy się przede wszystkim zbudować wspólnotę i na początku przekazywać nie tyle wiedzę medyczną, co dawać wsparcie psychiczne. One tego naprawdę bardzo potrzebowały. Dopiero później wchodziłyśmy w temat porodu. Wyjaśniałyśmy, jak funkcjonuje system ochrony zdrowia w Polsce, żeby były świadome, czego mogą oczekiwać, a do czego niekoniecznie były przyzwyczajone.
Wiem, że dziewczyny z Ukrainy są przerażone tym, że do porodu w Polsce nie zawiezie ich karetka…
\I.P.: W Polsce staramy się jak najdłużej zostać w domu, w komfortowych dla siebie warunkach. W Ukrainie jest inaczej – rodzące wolą jechać do szpitala wcześniej, żeby być pod obserwacją aż do samego porodu. Polki czekają do ostatniej chwili i przyjeżdżają na własną rękę.
Inno, jak w perspektywie twojego ukraińskiego doświadczenia położnej patrzysz na standardy związane z opieką okołoporodową w Polsce i w Ukrainie?
I.P.: W Ukrainie standardem jest obecność lekarza przy porodzie, który prowadził ciążę. W Polsce jest zupełnie inaczej: nie tylko mała jest szansa na to, że ten sam ginekolog będzie przyjmował poród, ale w ogóle w Polsce lekarz rzadko bywa przy porodzie. Szczególnie jeśli wszystko przebiega bez problemów, a matka i dziecko czują się dobrze. Wszystko zależy od położnych, które są bardzo profesjonalne. Słyszę od dziewczyn, że spodziewają się od lekarza prowadzącego ciążę, że wypisze jakieś leki czy suplementy. A tymczasem, jeśli wszystko jest w porządku i wyniki badań są dobre, to lekarz w Polsce nic nie przepisuje, podczas gdy w Ukrainie zawsze wychodzi się z receptą. W związku z tym czują, że tu lekarz nie poświęca im wystarczającej uwagi.
A pozytywne zaskoczenia?
I.P.: W Ukrainie jeśli kobieta ma w szpitalu umówionego lekarza, to wtedy otrzyma opiekę i będzie traktowana dobrze. Tylko że za to wszystko trzeba słono zapłacić. Więc tutaj w Polsce są zdziwione, że to samo można dostać za darmo – od położnej, która po prostu pracuje na oddziale i jest na dyżurze. Wszystkie obowiązujące tu standardy, o których mówiła Hania, to przyjemna niespodzianka. To akurat jest fajne, a szczególnie ważne było dla kobiet, które przyjechały tu urodzić na początku wojny i były w bardzo trudnej sytuacji.
Wojna trwa już tak długo, więc i wasze grupy musiały się zmienić?
I.P.: Teraz kobiety przychodzą na zajęcia z partnerami. Są o wiele spokojniejsze. Zadają już konkretne pytania o szpitale, w których mogą rodzić, a także o sposoby porodów. Są bardziej świadome. Mieszkają tu już jakiś czas i przyzwyczaiły się do systemu.
Program waszej szkoły rodzenia jest podzielony na kilka modułów. Pierwszy dotyczy spraw formalnoprawnych, drugi dobrostanu psychicznego kobiety w połogu i wspierającej roli partnera w tym okresie, kolejny – kwestii czysto położniczych, aż w końcu zagadnień związanych z opieką nad noworodkiem. Czy z perspektywy dotychczasowego doświadczenia są obszary, o które chciałybyście rozszerzyć program?
M.P.-K.: Odpowiedź na to pytanie jest złożona, bo zakładamy dużą elastyczność za każdym razem, w związku z tym, że każda grupa jest inna. Gdy pojawiły się dziewczyny tuż po 24 lutego 2022 roku, wiedziałyśmy, że z nimi musimy pracować przede wszystkim na ich zasobach, na budowaniu społeczności. Natomiast na pewno nie możemy podejmować tematu relacji z partnerem po porodzie. Wiadomo, że to był temat bardzo bolesny. Przy każdej grupie badamy oczekiwania. I choć ramowy program zajęć jest zawsze taki sam, to staramy się manewrować tematami okołoporodowymi, psychologicznymi, wychowawczymi czy migracyjnymi. Multidyscyplinarność w tej pracy jest bardzo ważna. Są też takie tematy, których byśmy nie wymyśliły i nie mogły zaplanować, np. co zrobić przy rejestracji dziecka, jeśli jego ojciec nie jest mężem rodzącej i do tego tutaj go nie ma, albo co ma zrobić matka, gdy poda nazwisko ojca, czego konsekwencją może być jego deportacja?
Zatrzymajmy się na koniec przy temacie dobrostanu psychicznego. W szkołach rodzenia poświęcacie mu sporo czasu, robicie to w sposób bardzo rzeczowy – nazywając po imieniu np. temat depresji poporodowej. Mówicie: jest taka jednostka chorobowa i także może być częścią tego doświadczenia.
M.P.-K.: Obserwujemy, że wiele dziewczyn, które znamy ze szkół czy grup wsparcia, sięga po pomoc psychologiczną i psychiatryczną, które podczas szkoły rodzenia trochę im odczarowujemy. Często mówią, że wcześniej nigdy w życiu nie poszłyby do psychologa, bo myślały, że psycholog, a jeszcze bardziej psychiatra, to już ostateczność. Tymczasem wszystkie badania pokazują, że u kobiet z doświadczeniem migracji ryzyko wystąpienia depresji poporodowej jest o wiele wyższe. Ma to związek z wysokim poziomem lęku i niepewności co do jutra oraz często z wcześniejszymi traumatycznymi doświadczeniami. Według mnie – z punktu widzenia psycholożki pracującej z traumą dziecięcą – sprawą kluczową w przypadku szkół rodzenia jest coś, czego nie widać wprost. Czyli to, że praca z kobietami w okresie okołoporodowym jest najważniejszym elementem ochrony dzieci przed ewentualnym późniejszym krzywdzeniem i traumą. Bo jeżeli rodzice albo sama kobieta, jeśli jest samodzielną mamą, w tym bardzo newralgicznym okresie uzyska wsparcie, zrozumienie i akceptację dla swoich różnych, także trudnych emocji, to będzie dla swojego dziecka bezpieczniejszą osobą. Te pierwsze wzorce przywiązania są kluczowe dla całego naszego życia.
W rozmowie udział wzięły
Hanna Kamińska – położna, z Fundacją Polskie Forum Migracyjne współpracuje od 2015 r. W ramach projektu „Jestem mamą w Polsce” i we własnej szkole rodzenia edukuje i wspiera młodych rodziców różnych narodowości mieszkających w Polsce. Doświadczenie zdobyła w szpitalach św. Anny w Piasecznie i św. Zofii w Warszawie. Propaguje porody domowe.
Inna Padshakh – położna i doula, od 2022 r. współpracuje z Fundacją Polskie Forum Migracyjne jako edukatorka w programie kobiecym. Wspiera migrantki w okresie okołoporodowym, w kwestiach związanych z byciem rodzicem w Polsce, przygotowaniem do porodu w polskich szpitalach i systemem opieki zdrowotnej w Polsce. Ma pod opieką kobiety w ciąży i z małymi dziećmi w miejscach długoterminowego pobytu i centrach kryzysowych.
Marta Piegat-Kaczmarczyk – psycholożka międzykulturowa, certyfikowana terapeutka TSR. Prowadzi terapię dzieci i młodzieży w doświadczeniach uchodźstwa, traumy, przemocy czy dyskryminacji. Wspiera migrantki i uchodźczynie w kryzysach okołoporodowych, prowadzi międzykulturowe szkoły rodzenia, grupy wsparcia i warsztaty dla rodziców oraz zajęcia na studiach podyplomowych na UW.