Reportaż autorstwa Dalii Mikulskiej.

Juliana przyjechała do Polski 24 lutego, w dniu agresji Rosji na Ukrainę. Do wyjazdu namówiła ją córka.

Oczywiście, że nikt się nie spodziewał, że będzie wojna. Moja córka jest doktorem nauk społecznych na uniwersytecie w Szwecji. Specjalizuje się w konfliktach wschodnio-europejskich, a jej doktorat dotyczył wojny w Donbasie z 2014 roku. I ona 3 miesiące wcześniej mi powtarzała: „Mama, będzie wojna”. Prosiła mnie, żebyśmy byli przygotowani, żeby samochód był zawsze zatankowany. Nikt nie chciał wierzyć w takie rzeczy, ale ona nas nastawiła mentalnie. Prosiła, żeby od razu wyjeżdżać, jeszcze tego samego dnia. Bo my nie mamy rodziny w Ukrainie. Gdyby zamknięto granice, gdyby powstała nowa żelazna kurtyna, to my byśmy zostali tam sami.

Wyjechaliśmy jeszcze tego samego dnia, jeszcze zanim pod granicą zaczęły ustawiać się kolejki samochodów. O szóstej rano zadzwoniła koleżanka z Charkowa i zaczęliśmy się pakować. Nie wiem, co ja wtedy myślałam – chyba się bałam, że nas Polska nie będzie chciała wpuścić, bo zabrałam ze sobą jakieś ceraty, pościele, a prawie żadnych ubrań. I tylko jedną parę bielizny. To był szok. Każdy myślał, że to się szybko skończy, a później dopiero się zaczęły dziać straszne rzeczy.

Przyjechaliśmy do Izabelina, bo moja mama ma tu siostrę, która pracowała w Kampinoskim Parku Narodowym. No to, gdzie było jechać? Do rodziny!

Poza tym, mówię po polsku, bo cała rodzina mamy wyjechała lata temu do Polski i ja ich od dziecka odwiedzałam. Więc myślę, że było mi łatwiej niż osobom, które przyjechały z Charkowa czy Krzywego Rogu, a znają tylko rosyjski i nigdy nie były za granicą. Dla nich Polska to trochę tak jak dla mnie Singapur, zupełnie obce miejsce, obcy język.

Mama zamieszkała u swojej siostry w dwudziestometrowej kawalerce, a nas dyrekcja Kampinosu zakwaterowała w swoim hotelu pracowniczym. Mogliśmy tam mieszkać bezpłatnie aż do sierpnia ubiegłego roku. To było bardzo pomocne. Później już zarabialiśmy i mogliśmy płacić za mieszkanie.

Wstyd było brać

Trzeciego dnia po przyjeździe zgłosiłam się na wolontariat. Od razu mnie gdzieś nosiło, nie mogłam usiedzieć w miejscu. Zaraz zobaczyłam, że ludzie się organizują i pomagają, więc ja też zaczęłam.

Na początku to była ogromna pomoc – od pampersów dla dzieci, po produkty spożywcze. Ludzie przynosili nie tylko podstawowe produkty, ale też takie z wyższej półki, na przykład mleko kokosowe. Raczej nie było czegoś takiego, żeby ktoś czegoś wymagał – u nas ludzie nie są przyzwyczajeni do tego, że państwo, czy jakieś organizacje się nimi zaopiekują. Dlatego Ukraińcy byli bardzo wdzięczni. 

Ale wiadomo, jak to jest – jak coś jest za darmo to wielu ludzi chętnie weźmie. Polskim wolontariuszkom było głupio coś powiedzieć, bo to przecież uchodźcy, ale ja mogłam, więc mówiłam: przecież braliście wczoraj 5 kartonów mleka, to po co wam tyle? 

Z drugiej strony pamiętam też taką kobietę, która nigdy nic nie wzięła, choć wiem, że ma dwójkę dzieci i jest w potrzebie. Mówię jej: weź, przecież ludzie ze szczerego serca się dzielą, a ty potrzebujesz. Powiedziała, że nigdy nic od nikogo nie chciała brać. Zapakowałam jej całą torbę, a ona się rozpłakała. Była rozżalona, bo zawsze pracowała i była niezależna, a teraz nagle była zdana na pomoc od innych.

Ja miałam trochę podobnie. W trakcie wolontariatu pracowałam w magazynie, rozpakowywałam dary. Ale samej jakoś wstyd mi było brać. Raz koleżanka powiedziała do mnie: słuchaj, a ty nie chcesz sobie czegoś wziąć? Weź chociaż masło! A mi jakoś tak głupio było, choć prawda jest taka, że w tamtym czasie nie zarabialiśmy, karmiła nas ciocia, emerytka, która utrzymuje się ze skromnej emerytury.

Na początku było nam ciężko, ale pani dyrektor Centrum Kultury Izabelin mnie zauważyła i uznała, że się przydam, bo mówię po polsku, ukraińsku i rosyjsku. Potrzebowali kogoś do koordynacji działań i kontaktu z nowoprzybyłymi Ukraińcami. Bo ludzie przychodzili do gminy po pomoc, a polskie pracowniczki nie mogły się z nimi porozumieć.

W Ukrainie miałam swój biznes, byłam projektantką mody, a tu, w Izabelinie, zajęłam się koordynacją pomocy. Z kolei mąż jest ceramikiem, też dostał pracę w Centrum Kultury Izabelin, prowadzi tam warsztaty. Przychodzą na nie Polacy. Mąż nie mówi niestety po polsku, ciężko mu się nauczyć. Ale jakoś się dogadują, trochę na migi, a trochę po naszemu.

Dużo było pracy przez cały rok, dużo projektów na rzecz uchodźców z Ukrainy – nauka polskiego, wyjazdy dla dzieci, żeby miały jakieś przyjemne momenty. Dzieci… to coś niesamowitego, jak szybko złapały język. Choć były też takie, które nie potrafiły, zostawały w domu, bo nie mogły poradzić sobie z traumatycznymi przeżyciami. Płakały, bo pamiętały bombardowania i te straszne piwnice, w których trzeba było siedzieć. Dopiero teraz widzę, jak one odżyły, jak się zintegrowały z polskimi dziećmi. 

Byłam w szoku, ile gmina zrobiła dla uchodźców! Ciągle były jakieś granty, to z Niemiec, to z Unii Europejskiej. Teraz już powoli wszystko się kończy. Ludzie już jakoś stanęli na nogi. Albo wyjechali.

Powroty

Czasem Polacy mówią o Ukraińcach, że przyjechali dobrymi samochodami, żyją w drogich hotelach, chodzą po restauracjach… A ja sobie myślę – nawet jeśli są i tacy, to co z tego? Jak wydają tu pieniądze to przecież Polska tylko na tym korzysta!

Przyjechała tu jedna pani w norkach. Śmiesznie wyglądała, ale ona miała tylko to palto z norek, nawet dokumentów nie miała, bo im zniszczyli dom, stracili wszystko, co mieli. Zabrała może jedną walizkę i przyjechała tak z córką. Powiedziała mi później, że w Ukrainie miała ogromny magazyn, wszystko się zawaliło, a ona ma kredyty. Była w koszmarnym stanie psychicznym. 

Do Izabelina przyjechało około 500 uchodźców z Ukrainy. Teraz zostało 200, może 150 osób. Reszta pojechała dalej, na Zachód lub wróciła do domów. Mają tam mieszkania, za które wciąż płacą czynsz, albo spłacają kredyty, a tu też przecież trzeba płacić. Jak się skończyło 40+, czyli rządowy program dopłat dla Polaków, którzy przyjęli Ukraińców pod swój dach, to był wybór – albo wyjechać, albo iść na ulice. Ci, którzy mają dzieci to jeszcze dostaną 500+, ale czy to starczy na życie? A przecież samotnej matce z dziećmi nie tak łatwo pójść do pracy.* Zresztą, nie od razu człowiek sobie znajdzie pracę fizyczną. A o innej większość może tylko pomarzyć, nawet jeśli u nas byli nauczycielami, księgowymi, prawnikami czy dziennikarzami. Nie każdy potrafi fizycznie pracować, jak całe życie siedział w biurze. Może się nauczą, ale to też trzeba mieć siłę fizyczną i umiejętności.

Myślę, że najtrudniej jest osobom, które muszą myć podłogi, choć mają specjalistyczne wykształcenie – taka księgowa czy prawniczka. Co ona ma tu robić? Prawo jest inne, nie zna języka. Przez rok zdążyli się już trochę nauczyć polskiego, ale nie na tyle żeby pracować w zawodzie.

Niektórzy pojechali do Niemiec, Francji czy Kanady. Te kraje już mają doświadczenie z uchodźcami, nie ukraińskimi, tylko różnymi, i one po prostu przerzuciły pieniądze z jednego budżetu do drugiego, i od razu można było dostać pomoc. Ja od polskiego państwa dostałam 300 zł jak przyjechałam. A więcej nic, a płacę tu duże podatki. Reszta to pomoc dobrych ludzi i organizacji pozarządowych. Na zachodzie uchodźcy obowiązkowo uczą się języków i na początku nie muszą pracować, bo dostają wsparcie od państwa. To głównie młodsze kobiety – poniżej 50 lat. 

Szczerze mówiąc wszystkich namawiam do wyjazdu z Polski, bo tu jest ciężko jak nie znasz języka. Nie jest łatwo znaleźć pracę, zdobyć środki na życie. Ale ludzie się bali jechać dalej, woleli być blisko granicy. Większość myśli o powrocie, tylko czekają aż ta wojna się skończy.

Czy myślałam o wyjeździe do córki? Rozważałam to. Tam mielibyśmy mieszkanie, jakieś pieniądze od państwa, ale problem w tym, że bylibyśmy w izolacji, bo nie znamy angielskiego. Mielibyśmy tylko ją. Nie wytrzymałabym tego. Tu mam pracę, mnóstwo znajomych. To nie chodzi o to, żeby żyć na garnuszku państwa i siedzieć w zamkniętym mieszkaniu. To jest zawsze dobre, jak się pracuje, wychodzi. Bo przecież zapomogi nie są na tyle duże, żeby na przykład wyjść do teatru.

Tylko czasem ktoś wypomni mi Wołyń

Postanowiłam wrócić do Lwowa. Całe moje życie jest tam – przyjaciele, znajomi. Dużo osób zostało, bo ktoś ma syna i nie chce go zostawić. My mamy tylko córkę za granicą, a mąż jest po sześćdziesiątce, więc mogliśmy wyjechać.

Gdybym miała 40 lat, to może zostałabym w Polsce, bo mi jest tu dobrze. Zakochałam się w Warszawie. Poznałam tu wielu przyjaciół, ludzie tak wspaniale się do mnie odnoszą, że aż łzy mam w oczach. Polacy, których poznałam w trakcie wolontariatu, zapraszają mnie na komunie swoich dzieci. Ktoś pomógł nam znaleźć mieszkanie, ktoś pomógł z praniem. Mieszkanie, które wynajmujemy jest bardzo niewielkie i nie ma w nim pralki. Zapytałam więc jedną panią w Izabelinie, czy mogłabym prać nasze rzeczy w domu seniora. Na drugi dzień zadzwonił do mnie pan radny i mówi: „Jak to, to ty nie masz pralki? U mnie możesz prać!” Jeszcze trzy osoby do mnie zadzwoniły z podobną propozycją. Ale mi głupio tak u kogoś prać bieliznę, wolałam w domu seniora, bo to jednak instytucja. I pani dyrektor się zgodziła.

Zastanawialiśmy się, jak się odwdzięczyć, ale nawet czekolady nie chcieli od nas przyjąć. Więc wymyśliliśmy: mąż będzie prowadził dla seniorów lekcje malowania. I wie pani, jaka to jest dla tych starszych ludzi radość?

Jacy są Polacy wobec Ukraińców? W większości bardzo dobrzy. Oczywiście zdarzały się też negatywne sytuacje – ktoś został nieżyczliwie potraktowany, komuś ktoś nie zapłacił za wykonaną pracę. Mnie też czasem ktoś wypomni Wołyń, choć może to nie ze złości, może po prostu są ciekawi, co na to odpowiem? Kiedyś też usłyszałam od jakiejś kobiety, że nie wiadomo co to za wojna. Może Ukraińcy to sami siebie atakują? Dla mnie to było jak policzek. Rozpłakałam się.

Im bardziej prości ludzie, im biedniejsi, to pewnie więcej mają powodów, żeby szukać winnych i czasem obarczają winą za swoją sytuację uchodźców. To normalne i zdarza się wszędzie. Tak to już jest, że ludzie czasem muszą o kimś myśleć źle, żeby im samym było lepiej.

Ale w większości ludzie są tak pomocni, że aż łzy napływają do oczu. Kiedy powiedziałam, że wyjeżdżam to wielu próbowało mnie przekonać, żebym została. „Jak to, z twoim zdrowiem?”, pytają mnie. Bo miałam tu zawał. Szczęśliwie szybko zauważyłam niepokojące objawy i pojechałam do szpitala. Lekarze szybko zareagowali, udało się nie uszkodzić serca.

Wina

Była też jedna dziewczyna, którą gospodarz wyrzucił w nocy z domu z małym dzieckiem – przypomina sobie pani Juliana. – Bo różni są ludzie – wielu osobom nie było łatwo, jak mieszkali u obcych ludzi, na czyjejś łasce. Człowiek cały czas chodzi spięty, czuje jakąś presję i strach przed tym, co będzie jutro.

Myślę, że to wspaniałe, że ludzie przyjmowali do swoich domów uchodźców. Sama nie wiem jakbym się z tym czuła, bez względu na to, jaki to człowiek. Każdy ma przecież swoje przyzwyczajenia, ktoś inaczej coś postawi albo zostawi brudne talerze. Takie drobnostki, ale mogli się ludzie zmęczyć. Nawet moja mama po jakimś czasie wyjechała z powrotem, mimo, że mieszkała u swojej rodzonej siostry. Nie wytrzymały długo w małej kawalerce – trudno się razem żyje na tak małej przestrzeni. I teraz w Ukrainie mama się zrywa dwa razy dziennie, gdy słyszy alarm bombowy, chowa się między grubszymi ścianami i tam się modli, żeby nic się nie stało. Jak ja bym tak miała się budzić co noc, to chyba bym zwariowała.

W porównaniu z tym, co się dzieje na wschodzie, we Lwowie nie ma aż tak strasznej wojny. Ale są syreny, zdarzają się bombardowania. Ludzie żyją w napięciu. A ja żyję w spokoju i to mnie jakoś tak uwiera. Jeszcze póki była ta praca, było dużo Ukraińców w Izabelinie, jakoś mnie to motywowało, czułam, że jestem tu po coś. A teraz projekty się kończą i myślę sobie czasem – po co ja tu jestem? Postanowiłam wyjechać pod koniec lata, kiedy skończy mi się umowa o pracę. Tylko dziś w nocy znów zbombardowali Lwów, w centrum miasta, koło mojego domu komuś wyleciały okna. I trochę się boję.

Córka mnie pyta: czemu ty tak bardzo chcesz wracać? Więc zaczęłam się nad tym zastanawiać i myślę, że to chyba przez poczucie winy.

Bardzo mi tu dobrze. I chyba właśnie przez to, że mi tu tak dobrze, to czasem coś mnie kłuje, czuję jakąś winę w środku, że inni cierpią, a ja jestem bezpieczna.

Reportaż napisany przez Dalię Mikulską.