Kiedyś ktoś mnie pyta, jak się tam czułam – opowiada Elmira o życiu w ośrodku dla uchodźców – odpowiadam, że trochę jak w pociągu, który jedzie w kółko. Ludzie wsiadają i wysiadają, a ja muszę tam siedzieć i nawet nie wiem jak długo to potrwa.
Rozmowę z Elmirą z Kirgistanu przeprowadziła Dalia Mikulska.
Wykluczenie
Teraz Polska jest dla niej domem, jej nową ojczyzną. Minęło około 3 lat od wyjścia z ośrodka zanim poczuła, że jest u siebie. Jeśli chodzi o integrację, to czas spędzony w ośrodku był raczej stracony. Były co prawda różne zajęcia prowadzone przez organizacje pozarządowe; przedszkola dla dzieci i kursy języka polskiego, sala komputerowa i biblioteka. Ale integrować można się było najwyżej z wiewiórkami, bo ośrodek położony jest w lesie.
Elmira najpierw trafiła do ośrodka dla kobiet i dzieci przy ulicy Księżnej Anny, a po pół roku, gdy dołączył do niej mąż, całą rodziną zamieszkali w Dębaku. Ośrodek w Dębaku położony jest w lesie, pomiędzy Nadarzynem, a Otrębusami. To ośrodek otwarty, więc uchodźcy mogą go opuszczać. Przysługuje im nawet bezpłatny przejazd do Warszawy, ale do najbliższego przystanku autobusowego są aż 3 kilometry – to jakieś 40 minut pieszo. Można wziąć taksówkę, ale za to już trzeba zapłacić, a wielu nie ma z czego.
Procedura uchodźcza to czas wykluczenia. Okazji do integracji z polskim społeczeństwem brakuje. Mało kogo stać na to, by zamieszkać poza ośrodkiem. Osoba samotna, która się na to zdecyduje otrzyma jedynie 750 zł wsparcia. W przypadku rodzin, świadczenie jest jeszcze niższe – zaledwie 375 zł na osobę. Gdyby więc Elmira i jej mąż postanowili razem z trzema synami zamieszkać poza ośrodkiem, mieliby na życie 1 875 zł. Bez względu na to jak oszczędni by byli, ta kwota nie wystarczyłaby na utrzymanie pięcioosobowej rodziny. A pracować na początku nie mogli – dopiero po upływie 6 miesięcy osoba w procedurze uchodźczej może ubiegać się o pozwolenie na pracę.
Jako mieszkańcy ośrodka, Elmira i jej rodzina otrzymywali na życie 70 zł na osobę miesięcznie (20 zł na środki higieny i 50 zł kieszonkowego). Mieli zapewnione wyżywienie, ale dzieci były z niego wykluczone, bo w ciągu dnia wychodziły do szkoły. Otrzymywały więc ekwiwalent w wysokości 9 zł dziennie. Przyjechaliśmy tu na przełomie zimy i wiosny, trzeba było kupić nowe ubrania. Tylko za co?
Elmira pamięta osoby, które deportowano z Niemiec w samych majtkach i kajdankach, bo nie zgadzały się na deportację. Ktoś np. mieszkał już 19 lat w Niemczech, pracował jako szef kuchni i tam było jego życie. Deportacja to często tragiczne historie, podzielone rodziny. Mundurowi przyjechali pewnie w nocy, nie dali czasu na spakowanie się. I później taki człowiek musiał pojechać do miasta i za te 70 złotych musiał kupić sobie ubrania, kosmetyki, papier toaletowy, a niektórzy też papierosy.
Jak piłka
Bardzo różni byli ludzie w ośrodku – opowiada Elmira. – Nie dla wszystkich edukacja dzieci była priorytetem. Niektórzy czuli, że wszystko jest tymczasowe. Nie wiadomo czy tu zostaną, czy zostaną odesłani. Mnie też to przerażało, bo czytałam statystyki, z których dowiedziałam się, że tylko 3% wniosków jest rozpatrywana pozytywnie.
W ośrodku byli też bardzo dobrze wykształceni ludzie, na przykład profesor z Harvardu. Byli lekarze. Ich jedyną winą było to, że są z krajów takich jak Syria, Irak czy Afganistan. A ludzie przyzwyczajeni do pracy to tam po prostu wariują. Ja bym nie marnowała tak ludzi. Pozwoliłabym im pracować, choćby na innych zasadach niż obywatelom, choćby mieli dostawać pensję minimalną. Ale taka bezczynność… no czemu to służy? Mogliby przecież zamieszkać poza ośrodkiem, płacić podatki, poznawać ludzi w pracy i poza nią.
Na przykład obywatele Ukrainy mają w Polsce dostęp do rynku pracy bez żadnych dodatkowych zezwoleń i gospodarka od tego nie upadła. Więc Elmira ma żal, bo można by na takich samych zasadach pozwolić pracować wszystkim. Bez dyskryminacji. Jak byłam w Szwecji, to od razu dostałam kartę z dostępem do pracy i pracowałam dla Czerwonego Krzyża jako tłumaczka na kursach języka szwedzkiego. Bo najpierw Elmira wyjechała z dziećmi do Szwecji, gdzie był już jej mąż.
Nie dla pomocy socjalnej – zaznacza. – Ja miałam w Kirgistanie dobre życie, przynajmniej pod względem finansowym. Tu, w Polsce, jeszcze nie doszłam do tego poziomu. U siebie zarabiałam równowartość ok. 1500-2000 euro, a to był 2010 rok. Przyjechałam do Polski i dostałam 70 zł, czyli jakieś 14 euro! A na przesłuchaniu Straż Graniczna traktowała mnie tak, jakbym chciała wykorzystać polskie pieniądze.
Elmira wyjechała z Kirgistanu z powodu prześladowań politycznych i aplikowała o status uchodźcy.
Razem z dziećmi dołączyła do męża, który był już w Szwecji. Dopiero tam dowiedziała się o europejskim rozporządzeniu Dublin III, zgodnie z którym to pierwsze państwo Unii, którego granicę przekroczyła osoba wnioskująca o ochronę międzynarodową, jest odpowiedzialne za rozpatrzenie takiego wniosku. A ona przekroczyła granicę Europy w Polsce, bo tylko tu mogła wjechać na wizie turystycznej.
Ja nawet nie wiedziałam, że jest coś takiego jak rozporządzenie dublińskie. Pokazałam od razu wszystkie dokumenty i wtedy się okazało, że zgodnie z przepisami unijnymi Szwecja może nas odesłać do Polski. Zgodziłam się na to dobrowolnie, bo mi nie chodziło o jakieś wyższe wsparcie finansowe, tylko o bezpieczeństwo dla mojej rodziny. Złożyliśmy wniosek o połączenie rodziny i na tej podstawie w Polsce dołączył do nas mąż. Dla mnie pieniądze w tamtym czasie w ogóle nie miały znaczenia, bo myślałam, że mogę zarobić. A później zderzyłam się z polską rzeczywistością, dostałam te 70 zł. Nadal czasem jak siedzę w restauracji i patrzę sobie na ceny, to sobie to przypominam. Patrzę w menu i myślę: o, a to jedna wypłata, to pół wypłaty. A mimo rosnącej inflacji, ta kwota wciąż się nie zmieniła. Cieszę się, że już dawno mam za sobą ten czas, kiedy nie mogłam pracować. W tamtym czasie czułam ogromną niepewność finansową i niepewność przyszłości, bo bałam się deportacji. Chyba to było najgorsze. Jeśli chodzi o mentalność, to mentalność polska jest mi bliższa niż szwedzka. Ale ta niepewność potrafi wpędzić człowieka w depresję w ciągu kilku miesięcy. Dlatego rozumiem tych ludzi, którzy chcą jechać dalej.
Statusu uchodźcy rodzina nie dostała, tylko zgodę na pobyt ze względów humanitarnych. Taki status Polska przyznaje osobom, którym z jednej strony odmawia statusu uchodźcy, z drugiej jednak przyznaje, że deportacja do kraju pochodzenia stwarzałoby dla nich poważne zagrożenie. W procedurze czuliśmy się jak piłka rzucana od urzędu do urzędu, od sądu do sądu. Dostaliśmy zezwolenie na pobyt i już nie chcieliśmy dalej walczyć.
Integracja
Mój mąż jest muzułmaninem, a ja ateistką. Nasze rodziny są wielokulturowe, a dzieci od małego znały po kilka języków. Więc myślę, że dlatego integracja była dla nas trochę łatwiejsza.
Elmira od samego początku uczyła się polskiego. Do ośrodka przychodziły organizacje pozarządowe, prowadziły różne zajęcia, które były okazją do nauki. Były też kursy polskiego organizowane przez Urząd ds. Cudzoziemców. Wciąż jednak zmieniali się mieszkańcy, więc nauka języka często zaczynała się od początku. Gdy uzyskała prawo do pracy, zaczęła pracować jako sprzątaczka w Domu Kultury, a kontakt z Polakami pomógł jej w nauce języka. Dziś Elmira pracuje w kilku fundacjach, w ramach swojej pracy pomaga innym uchodźcom i imigrantom odnaleźć się w Polsce. Współpracuje z Fundacją dla Wolności i Fundacją „DOBRY START” jako asystentka międzykulturowa w szkole, asystentka rodziny w ośrodku w Dębaku czy doradczyni integracyjna. Pomaga imigrantom w załatwianiu swoich spraw – medycznych, urzędowych, czy innych. Bo osoby, które nie znają jeszcze zbyt dobrze nowego kraju czy języka nie wiedzą wielu rzeczy, których ona musiała się przez te lata nauczyć. Jest ich tłumaczką, doradczynią, rzeczniczką.
Mieszkańcy ośrodka przychodzą do niej, opowiadają swoje historie, a ona decyduje jakie wsparcie jest potrzebne. Kiedy trafiają do niej osoby, które potrzebują pomocy prawnej – odsyła do prawników ze Stowarzyszenia Interwencji Prawnej. Kiedy ktoś szuka pracy – odsyła do doradcy zawodowego. Pomaga im przygotować się do wyjścia z ośrodka. Bo państwo tego nie robi.
Niedawno trafiła do niej matka, której dziecko ma poważne skrzywienie kręgosłupa i musi nosić gorset. Zostali deportowani do Polski z Niemiec, też na podstawie „Dublina”, bo pierwszym europejskim krajem, w którym zebrano ich odciski palców była Polska. Tam, w Niemczech, dziecko było pod opieką medyczną. Gorset był już za mały. Niemieccy medycy przygotowali nowy, za dwa dni mieli go założyć. Aż nagle rodzina została deportowana. Niestety firma ubezpieczeniowa pokryła jedynie 1600 zł, a całkowity koszt wynosił 4000 zł. Rodzina nie miała takich pieniędzy. Mama płakała, bo dziecko ma skrzywienie 41%, jeszcze trochę, a by się połamało. Nowy gorset był niezbędny, a ona po prostu nie miała skąd wziąć tych pieniędzy. Dzięki współpracy trzech fundacji, Elmirze udało się zdobyć na to środki.
Szkoła
Czasami prowadzę warsztaty w polskich szkołach, w trakcie których staram się pokazać dzieciakom z czym mierzą się ich rówieśnicy z doświadczeniem uchodźczym. Na dzień dobry zaczynam do nich mówić po kirgisku, a oni nic nie rozumieją. A później pytam ich jak się czuły i zaczynamy dyskusję. Dzieci zauważają jak trudno jest ich rówieśnikom – uchodźcom. Ja też pamiętam, jak mi było trudno na początku, gdy chodziłam na zebrania szkolne. Co prawda miałam doświadczenie pracy jako tłumaczka, ale już po 15 minutach zebrania bolała mnie głowa. Musiałam sobie najpierw ułożyć zdanie po kirgisku albo rosyjsku. Słyszysz jedno zdanie, dopiero je sobie tłumaczysz, a już słyszysz następne. Myślę, że nie każdy by tak potrafił. To jest podwójna praca umysłowa. I myślę, że te dzieci też mają taką podwójną pracę i dlatego im jest dwa razy trudniej. W ogóle dzieci uchodźcze mają bardzo ciężko – stresują się sytuacją w swoim państwie, ucieczką, odczuwają stres swoich rodziców związany z niepewnością czy nie zostaną deportowani, a jeszcze muszą skupić się na nauce w obcym języku.
Dlatego jestem dumna ze swoich dzieci, że sobie tak świetnie poradziły. Kiedyś na zebrania chodził tylko mój mąż, bo ja popołudniami pracowałam. Raz przyszłam ja i nauczycielka była w szoku, bo myślała, że tylko ojciec jest obcokrajowcem, a ja Polką. Dziwiła się, bo myślała, że dzieci od małego mówiły po polsku. Co nie znaczy, że od początku było łatwo. Kiedy przyjechali do Polski, dzieci miały 12, 10 i 6 lat. Pamiętam jak najmłodsze dziecko wróciło ze szkoły i powiedziało: „Mama, polskie dzieci są głupie. Nie potrafią mówić ani po kirgisku, ani po rosyjsku, ani po angielsku. Nawet po szwedzku nie znają ani jednego słowa.” Oczywiście płakało, bo czuło się wykluczone. Ale jakoś sobie chłopcy poradzili dzięki temu, że w szkole w Podkowie Leśnej jest program integracji dzieci uchodźczych z klasą przygotowawczą. Starsze dzieci skończyły szkołę ze świadectwem z czerwonym paskiem, najmłodsze też sobie poradziło.
Pracowałam w szkole w Podkowie Leśnej razem z kolegą, który posługuje się angielskim, dari i farsi, a w tamtym czasie było dużo uchodźców z Afganistanu. Byliśmy bardzo potrzebni. Pomagaliśmy np. dzieciom z niepełnosprawnościami. Kiedy byłam obok nich to było im łatwiej, ale byłam tam tylko 1-2 dni w tygodniu. W pozostałe dni dzieci musiały radzić sobie same. Załatwienie orzeczenia o niepełnosprawności nie jest łatwym zadaniem.
Potem zaczęła się wojna w Ukrainie i szkoła zaproponowała stałą współpracę nauczycielom z Ukrainy, którzy pomagają dzieciom rosyjskojęzycznym. A my pomagaliśmy dzieciom z naszego ośrodka. Byliśmy też pośrednikami między nauczycielami, a tymi nowymi nauczycielami z Ukrainy, którzy nie posługują się językiem polskim. W klasach przygotowawczych w szkole w Podkowie Leśnej przerabiany jest dziś częściowo program ukraiński, więc ukraińskie dzieci mają nieco łatwiej.
Niechęć
Administracja ośrodka robi ze swojej strony co może, jest też bardzo otwarta na współpracę z organizacjami. Ale czasem ma związane ręce. Nawet darowizny nie mogą przyjąć, bo to trzeba zgłosić, a wtedy inna instytucja wydaje decyzję odmowną, w której pisze, że w ośrodku już wszystko mamy. A to nieprawda.
Kiedyś było trochę lepiej, było więcej programów pomocy uchodźcom, m.in. finansowanych przez rząd. Po 2015 zaczęła się nagonka na uchodźców i duża niechęć. W lutym ubiegłego roku przez granicę codziennie przechodziły dziesiątki tysięcy osób. Czym one się różnią od tych, którzy są wyrzucani na Białoruś przez Straż Graniczną, albo tych, którzy muszą siedzieć w ośrodku bez pozwolenia na pracę? Ludzie w ośrodku mnie pytają: a dlaczego my nie możemy skorzystać z dofinansowania do czynszu? Gdyby nie ta niechęć rządu to znacznie więcej udałoby się zrobić.
—
Rozmowa odbyła się w ramach projektu „Witam Sąsiada! Integracja migrantów i migrantek w lokalnych społecznościach”. Jest on finansowany przez Islandię, Liechtenstein i Norwegię z Funduszy EOG w ramach Programu Aktywni Obywatele – Fundusz Regionalny. Jest realizowany wspólnie przez Fundację Polskie Forum Migracyjne, Fundację dla Wolności, Gminę Izabelin, Gminę Marki oraz Gminę Podkowa Leśna.